niedziela, 19 stycznia 2014

płynąc przez Azję

Płyniemy z Ulą dziką rzeką gdzieś w Azji. Nurt jest niespokojny, brzeg nieregularny i gęsto porośnięty tropikalnym lasem - potężne korzenie i liany co rusz przecinają nam drogę. Tak naprawdę jest nas cztery. Płyniemy kraulem, a każda z nas obok siebie transportuje talerz z obiadem (klasycznie - ryż, jajko sadzone i surówka). Naszym zadaniem jest dotarcie do ujścia rzeki z posiłkiem w całości na talerzu. Szczególnym wyzwaniem okazuje się przekraczanie kolejnych progów - mini wodospadów, którymi poszatkowana jest rzeka. Trik polega na nadaniu talerzowi odpowiedniej prędkości, tak, aby pokonując próg nie stracił pozycji horyzontalnej i wylatując na moment w powietrze - bezpośrednio w takiej wylądował na niższym poziomie. Przy każdym takim manewrze obiad ulega dekompozycji, ale na objętości nie traci więcej niż kilka ziarenek ryżu.  Pokonujemy kolejne zakręty i rozwidlenia, każda skupiona na swoim ryżu, surówce i jajku, których pilnujemy w niesamowitych okolicznościach. Z czasem woda staje się spokojniejsza, a brzegi rzeki coraz bardziej od siebie oddalone. W końcu o zmroku docieramy do ujścia. Wypływamy na otwarte morze, a tam... niesamowita sceneria hinduistycznej (tak mi się wydaje) ceremonii podczas odbywającego się właśnie festiwalu światła. Wizualnie jest tak magicznie jak w Życiu Pi - przygotowane przez Hindusów maleńkie świeczki przybrane kwiatami rozświetlają powierzchnię wody tysiącem kolorów. Uczestniczymy w obrzędach, przyglądamy się ludziom. Jak zahipnotyzowana wpatruję się w ogień. Żałuję jedynie, że nie mam aparatu - nigdy czegoś podobnego (na żywo) nie widziałam... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz